Nie bacząc na łamiące mnie korzonko-rwanie, przystąpiliśmy z M. do kończenia tarasu porą jesienną. Lejące się z nieba strugi deszczu na przemian z porywistym wiatrem oddawały w pełni mój stan ducha.
Po awanturze z panami fachowcami zostaliśmy na placu budowy sami - co było do przewidzenia. Mój spokojny na ogół M. nigdy nie powiedział złego słowa żadnemu partaczowi, który coś robił w domu, z jednym ponoć nawet ucztował dwa dni, prosząc go jedynie o to, by już niczego nie dotykał ( nie wiem, nie było mnie), by potem samemu pokornie ponaprawiać to, co było spartolone.
Ja mam inny charakter - okazuję fachowcowi pełne zaufanie, ale wymagam, by było zrobione jak należy. Gdy okazuje się, że wizje dokładności i rzetelności z fachowcami mamy różne, uprzejmie proszę o dopracowanie szczegółów i usunięcie usterek.. Bywają jednak sytuacje, gdy pan stwierdza, że, owszem, sknocił robotę, ale już niczego nie się zrobić.
Wtedy okazuję się podła i wredna: praca nieskończona - nieodebrana - pieniędzy nie ma :(
Mój M. zazwyczaj ucieka wtedy z domu.
Po nieziemskiej awanturze, groźbach karalnych, na niebie było aż ciemno od latającego w powietrzu mięsa ("rzucać mięsem") - przystąpiliśmy sami do prac budowlanych.
Na dzień dzisiejszy tarras prezentuje się tak:
Robiłam zdjęcia po deszczu, fug nie ma, gres brudny...ale jest - 38 m2 na kolanach ułożone.
Sama układałam dywanik :))
ciąg dalszy nastąpi...
a było tak:
Pozdrawiam ciepło